13012181530

Читать онлайн «Każde martwe marzenie»

Автор Роберт М. Вегнер

Iro­nia losu.

Jego por­tal otwo­rzył się pół mili od osa­dy, któ­rą sta­no­wi­ło pięć drew­nia­nych chat po­sta­wio­nych z cen­ne­go na Pół­no­cy drew­na i kil­ka­na­ście na­mio­tów z wie­lo­ry­bich że­ber ob­cią­gnię­tych skó­rą. Wiel­kie ko­tły, w któ­rych wy­ta­pia­no sa­dło mor­skich ol­brzy­mów, przy­kry­to płach­ta­mi i za­bez­pie­czo­no, set­ki sto­ja­ków, na któ­rych skro­ba­no i kon­ser­wo­wa­no fu­tra, bo­dło nie­bo, bez­czyn­nie ocze­ku­jąc na roz­po­czę­cie no­wej pra­cy. Ci­sza i spo­kój.

A po­wi­nien przy­wi­tać go gwar, ruch i tyle go­to­wa­ne­go fo­cze­go mię­sa, ile zdo­łał­by zjeść.

Po­czuł to od razu, gdy prze­kro­czył umow­ną gra­ni­cę osa­dy. Mro­wie­nie w oko­li­cach krzy­ża, drę­twie­ją­ce opusz­ki pal­ców, uczu­cie, że ktoś wła­śnie pa­trzy na two­je ple­cy, na­cią­ga­jąc cię­ci­wę do ucha. Cier­pie­nie, daw­no prze­brzmia­ły krzyk, któ­re­go wspo­mnie­nie na­dal tnie po­wie­trze, ból i męka.

To były „dary” Bi­tew­nej Pię­ści. Czuł Moc, tę krew w ży­łach świa­ta, czuł za­rów­no aspek­ty, jak i dzi­kie, cha­otycz­ne Źró­dła. A na­wet ten nie­zmie­rzo­ny, nie­po­ję­ty żad­nym umy­słem oce­an poza nimi. Moc, aspek­to­wa­na czy nie, pod­da­wa­ła się emo­cjom, po­zwa­la­ła im się kształ­to­wać, ugnia­tać i rzeź­bić. I „uży­wa­na” w ten spo­sób, zo­sta­wia­ła ślad na skó­rze rze­czy­wi­sto­ści.

Pa­no­wał tu głód, a z tego gło­du zro­dzi­ło się coś in­ne­go, mrocz­ne­go i pa­skud­ne­go. De­spe­ra­cja, gniew, nie­na­wiść.

Za­ata­ko­wa­li go z trzech stron jed­no­cze­śnie. Trzy owi­nię­te w fu­tra po­sta­cie rzu­ci­ły się na zło­dzie­ja, dwie wy­bie­ga­jąc zza naj­bliż­szej cha­ty, trze­cia wy­sko­czy­ła z na­mio­tu za jego ple­ca­mi.

Żad­ne­go po­wi­ta­nia, żad­nych py­tań, skąd jest i ja­kim cu­dem się tu zna­lazł; za to wszyst­ko mu­sia­ły mu wy­star­czyć trzy sze­ro­kie har­pu­ny wy­ce­lo­wa­ne w pierś i ple­cy.

Ten ata­ku­ją­cy z tyłu był pierw­szy. Alt­sin nie pa­trzył na nie­go, nie mu­siał, uchy­lił się tyl­ko płyn­nie, mięk­kim ru­chem prze­pusz­cza­jąc pchnię­cia pod pa­chą. Zła­pał har­pun tuż za gro­tem, zła­mał drzew­ce i wbił zę­ba­te ostrze w gar­dło męż­czy­zny.

Na­wet nie zer­k­nął na upa­da­ją­ce­go tru­pa.

Dwój­ka po­zo­sta­łych na­past­ni­ków wrza­snę­ła jed­nym gło­sem, jed­nym ru­chem unio­sła broń i jed­no­cze­śnie ci­snę­ła w jego pierś. Pa­trzył spo­koj­nie, jak oba har­pu­ny pły­ną ku nie­mu przez po­wie­trze: drzew­ca lek­ko wi­bro­wa­ły, gro­ty, po­kry­te rdzą i krwa­wy­mi za­cie­ka­mi, cią­gnę­ły za sobą bla­de smu­gi. Tą bro­nią mor­do­wa­no, a du­chy za­bi­tych wciąż le­pi­ły się do że­la­za.

Zro­bił krok w lewo, zła­pał nad­la­tu­ją­cy har­pun za śro­dek drzew­ca, okrę­cił się na pię­cie i po­słał go do wła­ści­cie­la. Ostrze po­mknę­ło z po­wro­tem z siłą więk­szą, niż nadał­by mu ją ob­lęż­ni­czy skor­pion, ude­rzy­ło męż­czy­znę w pierś i rzu­ci­ło nim o ścia­nę cha­ty. Był mar­twy, za­nim grot przy­szpi­lił jego cia­ło do drew­na.

Ostat­ni ata­ku­ją­cy za­marł z dło­nią na rę­ko­je­ści na wpół wy­cią­gnię­te­go noża. Alt­sin prze­żył już coś ta­kie­go, daw­no temu, gdy pe­wien rzecz­ny pół­bóg pró­bo­wał się do­wie­dzieć, z kim ma do czy­nie­nia. Wte­dy czuł się, jak­by opę­ta­ła go ja­kaś siła, te­raz jed­nak było to dla nie­go tak na­tu­ral­ne, jak kie­dyś wkła­da­nie ręki w nie­za­wią­za­ną sa­kiew­kę.